Mając 26 lat uznałem, że skoro nie spłodziłem potomka i nie zasadziłem drzewa, to może przynajmniej wybuduję dom. Nie było mnie na to stać, więc postanowiłem kupić dom "używany". Jak to zwykle bywa, mój pomysł wstrzelił się idealnie w czas, gdy w Polsce ceny nieruchomości zaczęły szybować w górę niczym pociski przeciwlotnicze. Uznałem jednak, że w niczym to nie przeszkadza: jestem młody i silny, kupię dom do remontu i wyremontuję go własnymi rękami (sic!). Udałem się na poszukiwania. W Internecie.
Po pół roku przeglądania ofert uznałem, że stać mnie na drewniany dom w okolicach Suwałk. Nie spełniało to moich oczekiwań: blisko do Krakowa, niedaleko Katowic, w cichym miejscu, ale takim skąd można dojechać do dworca PKP taksówką za 10 złotych itd. Uznałem, że Internet kłamie i udałem się na piesze wędrówki po okolicznych osiedlach w celu przyuważenia jakiegoś opuszczonego poniemieckiego domostwa.
Znalazłem. Opuszczony dwanaście lat temu, spleśniały i przekrzywiony. Ale za to na jakim fantastycznym osiedlu! Nie musiałem podejmować decyzji o zakupie, gdyż okazało się, że nie stać mnie i na tą ruderę. Przeprosiliśmy się z Internetem i szukałem dalej.
Znalazłem. Mały domek, niedaleko najczystszych śląskich lasów (uwierzcie, że są takie miejsca na Śląsku. Tak, mamy tu lasy!). Pojechałem tam. Mimo, iż znałem adres, nie udało mi się znaleźć szukanej lokalizacji. Objeżdżając teren dookoła, ze wszystkich stron trafiałem na wielkie opuszczone budynki, dawne stodoły z PGRów. Nie zniechęcony zaczepiłem panów pod budka z piwem i wyłuszczyłem swój problem. Okazało się, że dobrze trafiłem i domek stoi w samym środku okazałego dawnego PGRu. Wszedłem na jego teren i moim oczom ukazał się przedziwny krajobraz... Z czterech stron świata zdewastowane stodoły, w których dawniej mieszkały setki zapewne szczęśliwych obiektów trzody chlewnej. Po środku mały śliczny domeczek, a w jego sąsiedztwie dwa niewielkie bloki mieszkalne. Poczułem jak dziesiątki igieł wbijają się w moje ciało. Po chwili zrozumiałem, że to tylko spojrzenia ciekawskich mieszkańców bloku, pierwotnie posyłane ukradkiem zza firanki. Ochoczo przystąpiłem do oględzin domku, co najwyraźniej nie spodobało się tubylcom, gdyż wylegli tłumnie przed domostwa przyglądając mi się groźnie. Poradziłem sobie z tym nieoczekiwanie chłodnym przyjęciem za pomocą intensywnego procesu racjonalizacji: "Dobrze, że obserwują, przynajmniej nikt domu nie okradnie". Udając, że nie zauważam zdewastowanych stodół - gigantów, podjąłem śpiesznie decyzję o zakupie. Dom oglądałem jeszcze dwukrotnie, w towarzystwie moich rodziców, którzy najpierw prośbą, a potem groźbą usiłowali odwieść mnie od tej decyzji. Decyzja zapadła, następnego dnia miałem wpłacić zaliczkę. Sprzedający był uszczęśliwiony...
Aż nagle przyjechał z wizytą ze stolycy mój najbliższy przyjaciel Kasper. Podekscytowany postanowiłem zawieźć go w miejsce mojej przyszłej egzystencji, zapakowałem nas do samochodu i wyruszyliśmy. Był deszczowy wieczór, gdy podjechaliśmy pod... No właśnie, pod co? Nie potrafię znaleźć słów, mimo, że od tego momentu upłynęło ładnych parę lat. Naszym oczom ukazał się obraz przywołujący na myśl sceny z filmów grozy, w których akcja odbywa się w opuszczonych zakładach mięsnych, a morderca grasuje z nożem w zębach. Było ciemno i mokro i należy zaznaczyć, że po raz pierwszy widziałem okolicę wieczorową porą. Ogromne murowane stodoły z powybijanymi oknami straszyły w ciemnościach. W środku tubylcy urządzili libację, dziesiątki potłuczonych butelek walały się po klepisku. Z dziurawych dachów budynków popegeerowskich woda lała się i kapała złowieszczo. Zepsute i porzucone maszyny rolnicze straszyły pokrzywionymi zębami. O spojrzeniach tubylców nie wspomnę... Kasprowi i mnie tylko jedne słowa cisnęły się na usta: "Stary, spie....amy". Zaliczki nie wpłaciłem.
W tym miejscu chciałbym Kasprowi podziękować za tę cudowną wyprawę. Gdyby nie on, dziś pisałbym bloga spoglądając przez okno w stronę stodoły. Tymczasem widzę coś zupełnie innego, ale o tym w innej notce.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz