czwartek, 15 września 2011

Dlaczego nie jestem ślusarzem

W celu zabezpieczenia przed intruzami postanowiłem zamontować zamek w mojej bramie wjazdowej do ogrodu (tej samej, która jak wiemy, otwiera się w dwie strony). Zakupiłem zamek, przed pół dnia montowałem go z zastosowaniem wszelakich możliwych urządzeń, włącznie z piłą, szlifierką, łomem (łom i zamek mają ze sobą coś wspólnego). Dzieło zostało zwieńczone sukcesem. Do zamka został dołączony komplet kluczy. Uznałem, że jest ich za mało i muszę dorobić jeszcze jeden.
Udałem się do punktu usługowego z kluczami. Pokazałem panu klucz, jaki chcę dorobić. Klucz był długi i gruby, zakończony w sposób obły, bez żadnych ząbków. Taki wytrych. Pan pooglądał, podszedł do półki z kluczami i wybrał z niej identyczny, podając mi go z uśmiechem powiedział: "Dziesięć złotych". Zamarłem. "Nie będzie go Pan szlifował?" - zapytałem wyraźnie zaskoczony. "Nie, to jest klucz uniwersalny, nie trzeba go szlifować" - odpowiedział grzecznie pan. "To znaczy, że ktoś może kupić taki klucz i otworzyć nim mój zamek?" - zapytałem rozczarowany wyobrażając sobie tłumy intruzów chcących wkraść się do mojego ogrodu i ukraść starą wannę lub ślepego kota błąkającego się w chwastach. "Tak" - odpowiedział pan. Nie mogę na to pozwolić - pomyślałem. Po chwili główkowania na mojej twarzy pojawił się szeroki uśmiech. W zasadzie byłem bliski wydania z siebie okrzyku iście archimedesowego "Eureka!".
"Czy może mi pan swoją szlifierką dorobić kilka ząbków na tym kluczu? Takich żeby stał się nieuniwersalny." - zapytałem z zadowoleniem. Pan potrząsnął głową, przechylił ją na bok, zmarszczył czoło i powiedział, że nie rozumie o co chodzi. Wyjaśniłem: "Zrobi mi pan ząbki na tym kluczu i wtedy nie będzie on już uniwersalny. Dzięki temu nikt nie otworzy mojego zamka w bramie". Pan przetarł oczy ze zdumienia i wymamrotał, że jest to niemożliwe. Uznałem, że gość jest pewnie niewyspany, nie nadąża za moim trybem myślenia i zrezygnowany zapłaciłem za klucz.
Gdy wyszedłem na ulicę, w moim mózgu powoli zaczynało świtać jakieś światełko. Co z tego, że ponacinam klucz, skoro zamek nadal nie zmieni swojej postaci...? Roześmiałem się na głos. I do dziś się śmieję przypominając sobie minę tego człowieka. Nie chodzę już do tego punktu obsługi. I mam inny zamek z innym kluczem.

Ogórek foliowy ma garniturek

Historyjka nr 2.

Siedzimy z Kasprem w kuchni jego rodziców. Kasper smaruje kanapki. Ja oddaje się błogiej zadumie nad wystrojem kuchni. Mój wzrok pada na połówkę ogórka leżącego na szafce. Przyglądam się ogórkowi, biorę do ręki, oglądam... Ogórek jest przecięty na pół, widocznie druga połowa została zjedzona. Ta połówka, którą trzymam w dłoni, jest szczelnie owinięta folią spożywczą, taką, w jakiej kupuje się zielonego ogórka w markecie. Folia jest ucięta, równo z ogórkiem. Przyglądam się temu i mówię z niedowierzaniem: "Jak Twoja mama poradziła sobie z wsadzeniem tego ogórka z powrotem do tak wąskiej folii?".
Kasper przygląda mi się z niedowierzaniem i sprawdza czy moje pytanie nie jest żartem.

Nie wiem czy opisałem to w sposób, w który łatwo zrozumieć o co mi chodzi. Ogórek został hermetycznie zapakowany w folię przed sprzedażą. Mama Kaspra ucięła ogórek z folią. Nie wpadłem na to rozwiązanie i zastanawiałem się jak dokonała arcytrudnego wyjęcia ogórka z folii, przecięcia go na pół i wsadzenia z powrotem do przylegającej, wąskiej folii.

poniedziałek, 12 września 2011

IQ nie świadczy o inteligencji

Po spotkaniu z Kasprem podjąłem decyzję o uzupełnieniu mojego bloga w nową kategorię historii. Początkowo miałem ich tu nie zamieszczać, aby ocalić resztki dobrego imienia. Kasper jednak uświadomił mi, że bez tych drobnych anegdot, blog będzie dawał niepełny obraz Bruna historii prawdziwych.
Nazwa kategorii zainspirowana została cytatem pewnego informatyka, którego Kasper jest przełożonym. Otóż, mój przyjaciel opowiada czasem swoim pracownikom o zdarzeniach, które mają miejsce w moim życiu. Po wysłuchaniu kolejnej opowieści, pracownik Kaspra zapytał nieśmiało: "Ale ten Bruno to jest jakiś nierozgarnięty czy co?".
Stąd nazwa kategorii "...nierozgarnięty czy co?".

Historyjka nr 1.
Jest sroga zima. W nocy były bardzo niskie temperatury. Wychodzę z domu, próbuję otworzyć bramę wjazdową do wnętrza ogrodu by wyjechać z niego samochodem na ulicę. Brama otwiera się mniej więcej do połowy i wbija się w chodnik. Idę po łopatę, odśnieżam cały podjazd. Próbuję otworzyć, brama wbija się w chodnik. Biorę szpadel, skuwam lód. Brama wbija się w podjazd. Dokonuję analizy sytuacji. Stwierdzam, że mróz skuł ziemię i wybiło kostkę brukową tak wysoko, że nie da się otworzyć bramy. Idę do garaży po łom i kilof. Zaczynam wykuwać z posadzki kostkę chodnikową. Ręce mam całe zamrożone, klnę jak szewc. Patrzę na zegarek - minęło już ponad czterdzieści minut walki z chodnikiem. Dzwonię do pracy by powiedzieć, że spóźnię się na szkolenie. Tłumaczę koleżance z pracy na czym polega moja koszmarna sytuacja. Nie mogę wydostać samochodu z ogrodu. Koleżanka nie do końca rozumie, więc kilkakrotnie tłumaczę jej całą sytuację, opisując ze szczegółami zawiłości bramy, lodu i kostki brukowej. Koleżanka zadaje proste pytanie: "A skoro bramy nie da się otworzyć w stronę ogrodu to może da się w drugą stronę?". Zamieram... Popycham lekko bramę, która bez żadnego oporu otwiera się w stronę ulicy...

Bilans: odśnieżony ogród, zmarznięte dłonie i policzki, spóźnienie na szkolenie i... rozebrana część podjazdu przed bramą...

poniedziałek, 5 września 2011

Jak zostałem Chuck'iem Norris'em

Jako student pracowałem w firmie aktualizującej wpisy do żółtych książek telefonicznych. Dostałem swój rejon, ankiety i biegałem po całym mieście wchodząc do każdego sklepu, punktu usługowego i firmy aktualizując dane teleadresowe. Dla firm, które odwiedzałem, usługa zamieszczenia danych w książce była bezpłatna. Idealnie nadawałem się na to jakże odpowiedzialne stanowisko: radośnie rozmawiałem ze sklepikarzami, wzbudzając tym samym ich zaufanie i otrzymywałem com chciał, czyli nieszczęsne dane firmy. W rzeczywistości była to bardzo przyjemna praca.
Pewnego razu zadzwonił do mnie mój szef i powiedział, że w moim rejonie grasuje przestępca, który wygląda dokładnie tak samo jak ja (tego nie powiedział wprost, ale opisał gościa, co nie ulegało wątpliwości, że zbir jest moim klonem). Ów przestępca podszywa się pod pracownika żółtych książek i wyłudza od firm pieniądze, w zamian za umieszczenie ich w bazie abonentów. Przestraszyłem się. Ton mojego szefa wskazywał na to, że jestem głównym podejrzanym, a telefon to tylko kurtuazyjne upomnienie i przywołanie do porządku.
Następnego dnia wyszedłem przygnębiony do pracy. Udałem się na spacer w centrum miasta, dzierżąc żółtą księgę pod pachą.
Wszedłem do kwiaciarni... Wtem zauważyłem młodego, przystojnego mężczyznę w jasnym garniturze (skoro był moim klonem, musiał być przystojny), uderzająco podobnego do mnie. Ów młody człowiek przesympatycznie gawędził z kwiaciarką, a pod pachą trzymał... żółtą książkę telefoniczną. Instynktownie cofnąłem się i wyglądając zza fikusa, przysłuchiwałem się rozmowie. Tak! Nie było wątpliwości - ten młodzieniec był oszustem! Rychło wyskoczyłem zza fikusa z dzikim okrzykiem. Nie pamiętam dokładnie co krzyknąłem, ale brzmiało to jak "Stój, bo strzelam!". Moim okrzykiem dałem znać nikczemnikowi, że przejrzałem jego niecne zamiary. Mój wrzask zwabił męża kwiaciarki, który przybiegł z zaplecza. Nakazałem mu wezwać policję. Przystojniak - oszust planował w tym czasie czmychnąć. Udaremniłem jego zamiary rzucając się na niego, a raczej zwalając na niego cały ciężar mojego ciała (wtedy to jeszcze nie było tak dużo co teraz).
Do czasu przyjazdu policji siedziałem okrakiem na leżącym na ziemi, obezwładnionym przeciwniku i perorowałem o nikczemności, jakiej się dopuścił, tłumaczyłem jaki to wstydem tak kraść, szczególnie, gdy jest się młodym i zdolnym do pracy. Z twarzy delikwenta można było wyczytać, że chętniej odebrałby jeden cios w szczękę niż słuchał moich kwiecistych wywodów. Wziąłem go na zmęczenie, gdyż mniej więcej w połowie mojej płomiennej przemowy, przestał wierzgać i posłusznie oddał się w ręce policji.
Po złożeniu zeznań na komendzie policji, zadzwoniłem do szefa i powiedziałem; "Złapałem tego oszusta. Aktualnie jest przesłuchiwany przez policję." W słuchawce zabrzmiała cisza i z oddali dobiegł mnie tubalny głos mojego szefa: "A co pan, kurwa, Chuck Norris jest, czy co!?!".


Nudle czyli Polacy w Norwegii

Kilka ładnych lat temu, w wakacje, pojechałem do Norwegii na zbiory truskawek. Mieszkałem w przyczepie campingowej z trzema chłopcami ze śląskiej wioski, którzy podobnie jak ja, przyjechali sobie dorobić w wolnym czasie. Różniło nas niemal wszystko: wiek, wykształcenie, zainteresowania, sposób porozumiewania się, znajomość języków itd. Spędziliśmy ze sobą ponad miesiąc, nie mając w ogóle kontaktu ze światem zewnętrznym. Tylko my i truskawki. Wiele się od siebie nauczyliśmy...

Nasze warunki mieszkaniowe były dosyć skromne. Mieszkaliśmy w dwóch starych przyczepach, mieliśmy kuchenkę z jednym palnikiem, stojącą na polu pod lasem, jedną miskę do prania, mycia się, mycia naczyń. Pobudka o 4 rano, na pole o 4.30. Zejście z pola o 19.00. Komary. Wychodek oddalony o sto metrów od przyczep, trzeba było przejść do niego przez błotniste pole. Wszystkie te niedogodności przypominają mi spływy kajakowe, gdzie w podobnych warunkach lokalowych ludzie spędzają czas w uroczym towarzystwie, na burzliwych dyskusjach, śpiewaniu i biesiadowaniu do rana. 
Praca w Norwegii uświadomiła mi jak ważna jest obecność ludzi i rozmowa o czymś. Nigdy wcześniej i nigdy później nie byłem w tak długim okresie czasu świadkiem tak niesamowitej bezdennej pustki, głupoty i wyblakłości. Nie oglądam telewizji, jednak kilkakrotnie spotkałem się z serialem "Świat wg Kiepskich". Do czasu wyjazdu do Norwegii myślałem, że ten serial jest po prostu durny. Chłopcy, z którymi mieszkałem pokazali mi, że można przez ponad miesiąc wegetować w kompletnym odmóżdżeniu, pustce i bylejakości. Co więcej, utrzymywali, że jest to ich standardowy sposób spędzania czasu. Zrozumiałem, że dialogi Kiepskich, w porównaniu z zasłyszanymi norweskimi pogadankami, są na poziomie godnym wywodów Immanuela Kanta. 
W pierwszym tygodniu słuchając jak rozmawiają o niczym, wychodziłem z podziwu nad nicością i nijakością zasłyszanych dialogów. W drugim tygodniu drażniło mnie każde słowo i nienawidziłem ich za sam fakt, że istnieją. W trzecim tygodniu wpadłem w swoisty letarg, nie docierały do moich zmysłów ich słowa i gesty. W czwartym, przy każdej ich drobnej próbie wyrwania mnie z letargu, miałem ochotę ich zabić. W piątym tygodniu pogoniłem jednego przez pole i dopadłszy ofiary, zatopiłem jej głowę w kompostowniku z gnijących truskawek. 
Jak się człowiek może szybko zmienić pod wpływem deprywacji bodźców... Teraz, po latach, myślę,  że stosowali wyrafinowaną technikę tortur psychicznych polegającą na perseweracji niewielkiej ilości bodźców. Uporczywie powtarzali te same zdania, wykonywali te same czynności...

Chłopcy co jakiś czas dostarczali mi uciesznych rozrywek, związanych zwykle z ich całkowitą indolencją. Nie zawsze jednak była to piramidalna głupota, o, co to, to nie! Momentami stanowiła wyrafinowane połączenie bezdennej bezmyślności z imponującą kombinacją i sprytem.

Ale może po kolei...
Na wstępie miałem pod górkę, gdy tylko dowiedzieli się, że z zawodu jestem świeżo upieczonym psychologiem. Nie ważne czym się zajmowałem, przedrostek "psycho" brzmiał podejrzanie. Przy pierwszych próbach obwąchiwania i zapoznawania się, zaproponowali mi abym wypisał im receptę na psychotropy. Skoro jestem psycho to na pewno mogę wypisywać recepty. Trudno opisać żal malujący się na pełnych nadziei twarzach, gdy uświadomiłem im, że psycho-log jedynie rozmawia z ludźmi i nie wypisuje żadnych lekarstw.
Problemem okazały się również moje przyzwyczajenia. Na pole truskawkowe chodziłem w kapeluszu skórzanym z wielkim rondem, słuchałem na empetrójce Kapeli ze wsi Warszawa, czytałem "Wstęp do psychoanalizy" Freuda i w dodatku do czytania używałem wykałaczki! Ponadto nie chciałem rozmawiać o fekaliach, onanizmie i nie przepijałem zarobionych koron norweskich. Byłem nienormalny, więc i podejrzany.

Ja z kolei nie mogłem wyjść z podziwu gdy okazało się, że mimo, iż wszyscy są pełnoletni, nie mają pojęcia, co należy zrobić, aby ugotować makaron (tytułowe śląskie "nudle"). 
Jak ugotować makaron? To proste: należy wlać do jednolitrowego garnka zimną wodę (po brzegi). Wodę zagotować. Do gotującej sie wody należy wsypać (lub raczej usiłować wsypać) całą dużą paczkę makaronu czyli nudli. Jeśli nudle wysypują się, należy się nie przejmować. Jeśli woda wylewa się, należy pomóc sobie łyżką i wylewać ją na wszystkie strony. Następnie nudle należy ustawić na palniku gazowym na nieokreśloną ilość czasu. Skąd wiadomo kiedy je zdjąć z palnika? Jest kilka sygnałów, które mogą o tym świadczyć:
- woda wykipiała i zalała palnik (brak ognia i nudle można zdjąć z gazu, skoro i tak płomienia nie ma...),
- nudle wpiły całą wodę i zamieniły się w kluskę, która radośnie bulgocze i podskakuje w rytmie cha - cha (ta opcja zachodzi gdy ilość nudli w garnku przekroczyła ilość wody),
- w garnku pływa nudlowa breja (ta opcja występuje w przypadku, gdy podczas wsypywania do garnka ilość wody przekroczyła ilość makaronu).

Makaronu nie należy mieszać ani solić. Płomienia również nie należy regulować. Po zakończeniu gotowania należy nudle zjeść z rybą z puszki, ewentualnie z kukurydzą. Ilość nudli, która nie została wchłonięta przez wygłodniałe chłopięce paszcze, należy wyrzucić/wysypać/wylać za przyczepę.
Zapewne, Szanowny Czytelniku, pomyślisz, że się czepiam: młodzi chłopcy, nigdy nie gotowali makaronu - skąd mają wiedzieć jak to robić? Można by nawet przymknąć oko na fakt, że próbują zmieścić całą paczkę makaronu w garnku pełnym wody. Ale nie da się przymknąć oka na to, że makaron gotowali w ten sposób KAŻDEGO DNIA. Nigdy nie modyfikowali sposobu przyrządzenia nudlowej strawy. Nawet widząc, że ja moje nudle gotuję inaczej.

Cdn...

sobota, 3 września 2011

Drewniany czy murowany?

Załamany dotychczasowymi niepowodzeniami w poszukiwaniu idealnego domu, zasiadłem przy komputerze. Był niedzielny wieczór. Włączyłem portal nieruchomości i zobaczyłem nowe ogłoszenie, dodane kilka minut wcześniej. Przecierałem oczy z niedowierzaniem: do sprzedaży dom, w odległości dwóch kilometrów od mojego  mieszkania, dom na tej samej ulicy, na której zobaczyłem zapleśniałe domostwo, na które nie było mnie stać kilka dni wcześniej. Dom w cenie, na którą mógłbym sobie pozwolić! W poniedziałek rano zadzwoniłem do agenta z informacją, że kupuję, teraz, natychmiast kupuję! Nie zrobiło to na agencie żadnego wrażenia: "Kupuje Pan bez oglądania? Proszę się wstrzymać.". Wstrzymać się?! Widziałem ten dom podczas spaceru w poszukiwaniu nieruchomości i wiem, że będzie mój!
Pospiesznie ubrałem się i pobiegłem obejrzeć dom ponownie. Miałem przewagę nad innymi użytkownikami Internetu, gdyż wiedziałem gdzie się udać (ogłoszenie nie zawierało adresu). Gdy przyszedłem, okazało się, że w domku mieszka przesympatyczny starszy pan, od tej pory nazywany "Dziadkiem". Dziadek zaprosił mnie do środka i poinformował, że jest już bardzo zmęczony ponieważ od rana odwiedzają go ludzie, którzy podobnie jak ja znaleźli ogłoszenie i rozpoznali lokalizację oraz są zainteresowani zakupem. Włączył mi się instynkt łowcy - muszę mieć ten dom. Wypiliśmy z Dziadkiem po kieliszeczku, odnaleźliśmy w rozmowie wspólne korzenie kresowe i dobiliśmy targu. Dziadek postawił jeden warunek: kupuje pan dom razem z psem. Oczywiście zgodziłem się.
Zadzwoniłem do agenta, który przeklinając powiedział, że nie wie co się dzieje, ale urywają się dziesiątki telefonów w sprawie tej oferty i zdjął ją ze strony żeby mieć chwilę spokoju. Dziadek potwierdził, że dom chce sprzedać właśnie mnie. Pojawiło się kilku rywali, którzy nie posiadali jednak gotówki i zamierzali wziąć kredyt na zakup tejże nieruchomości. Zaniepokojony podbiłem cenę i zagrałem va bank: ja zdobędę całą kwotę w gotówce (pierwotnie zamierzałem na połowę wziąć kredyt). Z uśmiechem zostawiłem rywali w tyle i rozpocząłem regularne wizyty u Dziadka. Kieliszeczek, zabawa z psem, koszenie trawy, spotkania z przyszłymi sąsiadami, opowieści o wojnie. To był niesamowity czas. Trwało to ponad trzy miesiące, gdyż trzeba było wyprostować kwestie ksiąg wieczystych. Termin podpisania umowy notarialnej był już ustalony.

Kilka słów o domu: wybudowany w ok 1934 roku przez pracowników pruskiej kopalni. Spędziłem godziny nad starymi niemieckimi mapami aby dowiedzieć się o nim czegoś więcej. Jest zabytkowy, zbudowany tzw murem pruskim, obity ciemnym drewnem. Uważam, że jest piękny:) Do tego ogród o powierzchni siedmiu arów. Dom mieści się 3 km w linii prostej od centrum miasta, blisko wszystkich linii komunikacyjnych, leży w cichej zabytkowej dzielnicy domków przedwojennych.
Cena domu, którą ustaliłem była o 20 tys wyższa niż ówczesne ceny kawalerek.

Nadszedł dzień podpisania umowy. Siedzimy u notariusza i słuchamy czytanej na głos treści umowy kupna sprzedaży (przygotowanej przez notariusza przy wsparciu agenta nieruchomości). Notariusz czyta: "Pan Bruno kupuje dom drewniany o powierzchni 80m2...". Na to ja i dziadek podskakujemy na fotelu krzycząc: "Jak to drewniany? Murowany, obity drewnem!". W tym momencie agent nieruchomości podskakuje na krześle: "Ten dom nie jest drewniany!?!". Nie jest:)

Kilka słów wyjaśnienia jak doszło do nieporozumienia: Dziadek był schorowany i trafił do sanatorium, gdzie poznał matkę agenta nieruchomości. Zwierzył jej się, że męczy go mieszkanie w domu, chciałby mieć kawalerkę z centralnym ogrzewaniem. Matka agenta zaproponowała, że jej syn, w ramach przyjacielskiej przysługi, pomoże Dziadkowi sprzedać dom i nie weźmie od niego prowizji. Agent, wysłany przez matkę w niedzielę zrobił pospiesznie zdjęcia domu i umieścił je w Internecie. Nie zarobił na tym więc nie wczuwał się w swoją pracę. W dokumentacji domu nie było napisane, że jest on murowany. Agent uznał, że deski elewacyjne oznaczają, że dom jest drewniany i wystawił go za bezcen czyli za cenę samej działki uzbrojonej w centrum miasta.

Tak oto stałem się posiadaczem domu, zakupionego za cenę działki budowlanej. A skąd wziąłem brakującą gotówkę? Od Kaspra:)

Głupi ma szczęście czyli jak nie stałem się mieszkańcem PGRu.

Mając 26 lat uznałem, że skoro nie spłodziłem potomka i nie zasadziłem drzewa, to może przynajmniej wybuduję dom. Nie było mnie na to stać, więc postanowiłem kupić dom "używany". Jak to zwykle bywa, mój pomysł wstrzelił się idealnie w czas, gdy w Polsce ceny nieruchomości zaczęły szybować w górę niczym pociski przeciwlotnicze. Uznałem jednak, że w niczym to nie przeszkadza: jestem młody i silny, kupię dom do remontu i wyremontuję go własnymi rękami (sic!). Udałem się na poszukiwania. W Internecie.
Po pół roku przeglądania ofert uznałem, że stać mnie na drewniany dom w okolicach Suwałk. Nie spełniało to moich oczekiwań: blisko do Krakowa, niedaleko Katowic, w cichym miejscu, ale takim skąd można dojechać do dworca PKP taksówką za 10 złotych itd. Uznałem, że Internet kłamie i udałem się na piesze wędrówki po okolicznych osiedlach w celu przyuważenia jakiegoś opuszczonego poniemieckiego domostwa.
Znalazłem. Opuszczony dwanaście lat temu, spleśniały i przekrzywiony. Ale za to na jakim fantastycznym osiedlu! Nie musiałem podejmować decyzji o zakupie, gdyż okazało się, że nie stać mnie i na tą ruderę.  Przeprosiliśmy się z Internetem i szukałem dalej.
Znalazłem. Mały domek, niedaleko najczystszych śląskich lasów (uwierzcie, że są takie miejsca na Śląsku. Tak, mamy tu lasy!). Pojechałem tam. Mimo, iż znałem adres, nie udało mi się znaleźć szukanej lokalizacji. Objeżdżając teren dookoła, ze wszystkich stron trafiałem na wielkie opuszczone budynki, dawne stodoły z PGRów. Nie zniechęcony zaczepiłem panów pod budka z piwem i wyłuszczyłem swój problem. Okazało się, że dobrze trafiłem i domek stoi w samym środku okazałego dawnego PGRu. Wszedłem na jego teren i moim oczom ukazał się przedziwny krajobraz... Z czterech stron świata zdewastowane stodoły, w których dawniej mieszkały setki zapewne szczęśliwych obiektów trzody chlewnej. Po środku mały śliczny domeczek, a w jego sąsiedztwie dwa niewielkie bloki mieszkalne. Poczułem jak dziesiątki igieł wbijają się w moje ciało. Po chwili zrozumiałem, że to tylko spojrzenia ciekawskich mieszkańców bloku, pierwotnie posyłane ukradkiem zza firanki. Ochoczo przystąpiłem do oględzin domku, co najwyraźniej nie spodobało się tubylcom, gdyż wylegli tłumnie przed domostwa przyglądając mi się groźnie. Poradziłem sobie z tym nieoczekiwanie chłodnym przyjęciem za pomocą intensywnego procesu racjonalizacji: "Dobrze, że obserwują, przynajmniej nikt domu nie okradnie". Udając, że nie zauważam zdewastowanych stodół - gigantów, podjąłem śpiesznie decyzję o zakupie. Dom oglądałem jeszcze dwukrotnie, w towarzystwie moich rodziców, którzy najpierw prośbą, a potem groźbą usiłowali odwieść mnie od tej decyzji. Decyzja zapadła, następnego dnia miałem wpłacić zaliczkę. Sprzedający był uszczęśliwiony...
Aż nagle przyjechał z wizytą ze stolycy mój najbliższy przyjaciel Kasper. Podekscytowany postanowiłem zawieźć go w miejsce mojej przyszłej egzystencji, zapakowałem nas do samochodu i wyruszyliśmy. Był deszczowy wieczór, gdy podjechaliśmy pod... No właśnie, pod co? Nie potrafię znaleźć słów, mimo, że od tego momentu upłynęło ładnych parę lat. Naszym oczom ukazał się obraz przywołujący na myśl sceny z filmów grozy, w których akcja odbywa się w opuszczonych zakładach mięsnych, a morderca grasuje z nożem w zębach. Było ciemno i mokro i należy zaznaczyć, że po raz pierwszy widziałem okolicę wieczorową porą. Ogromne murowane stodoły z powybijanymi oknami straszyły w ciemnościach. W środku tubylcy urządzili libację, dziesiątki potłuczonych butelek walały się po klepisku. Z dziurawych dachów budynków popegeerowskich woda lała się i kapała złowieszczo. Zepsute i porzucone maszyny rolnicze straszyły pokrzywionymi zębami. O spojrzeniach tubylców nie wspomnę... Kasprowi i mnie tylko jedne słowa cisnęły się na usta: "Stary, spie....amy". Zaliczki nie wpłaciłem.

W tym miejscu chciałbym Kasprowi podziękować za tę cudowną wyprawę. Gdyby nie on, dziś pisałbym bloga spoglądając przez okno w stronę stodoły. Tymczasem widzę coś zupełnie innego, ale o tym w innej notce.

Lot Malucha, wędkarze i oto Polska właśnie

Z pewnością wielu szanownych Czytelników posiadało Malucha. Nie ma sensu zatem opisywać drobiazgów związanych z jego zadziwiającą eksploatacją, a także zawiłości technicznych typu: wycieraczki działają tylko przy jednoczesnym użyciu klaksonu itd. Mógłby powstać na ten temat osobny blog, a może od dawna istnieje, a ja wykazuję się teraz kompletna ignorancją nie mając świadomości jego istnienia?
Maluch psuł się często, jak to Maluch. Dzięki niemu zawiązałem przesympatyczną znajomość z tzw "moim mechanikiem", która to znajomość przerodziła się w bliskie spotkania trzeciego stopnia obfitujące długimi rozmowami na temat rozlicznych usterek moich późniejszych, cenniejszych niż Malacz samochodów. Maluszek przeżył napaść dresiarza z bronią w ręku, stracił jedynie tylną szybę. Nie przeżył niestety skoku z wiaduktu. Pewnej nocy zniknął. Odnaleziono go dzień później, zrzuconego z wiaduktu obwodnicy miasta. Odkryli go przemili panowie wędkarze łowiący o poranku rybki w stawach po kopalnianych. Maluch po wylądowaniu w grząskiej glebie został totalnie ogołocony z wszystkiego, co tylko można było wynieść. Miałem problem z identyfikacją jego zwłok, gdyż dwóch policjantów, w towarzystwie których wybrałem się na tą przemiłą wycieczkę na bagna wieczorową porą, z wyraźnym niepokojem spoglądało w okoliczne krzaki, popędzając mnie i wyrywając z należnej Maluchowi zadumy.
Utraciłem swój pierwszy samochód... Okazało się jednak, że nie do końca, gdyż przecież został znaleziony! Samochód nie posiadał NICZEGO oprócz karoserii. Próbowałem go wyrejestrować, jednak w urzędzie miasta powiedziano mi, że nie mogę tego zrobić dopóki go nie zezłomuję. Samochodu nie można było wydostać z bagien, policja zaproponowała mi, abym wynajął podnośnik, który wciągnie go na wiadukt (na mój koszt oczywiście). Pani w urzędzie miejskim powiedziała, że skoro auto ma karoserię to znaczy, że ma numer nadwozia, czyli jest pojazdem. Nieważne, że nie ma kół, kierownicy i silnika. Policjanci wzruszeni moją sytuacją uprzejmie poinformowali, że grozi mi mandat za zanieczyszczanie środowiska, więc jeśli chcę go ominąć to...: "Może pan dać wędkarzom na wódkę, niech go potną na kawałki i... ukradną". Nie wiem czy wędkarze czy inni milusińscy, ale po dwóch dniach ktoś się zlitował i wyniósł Malucha w kawałeczkach, ja ponownie zgłosiłem kradzież, policja wydała oświadczenie, że auto się nie znalazło, a pani w urzędzie wyrejestrowała auto po miesiącu.

Laweta, moja miłość


Czerwony Maluch był przyjaźnie usposobiony i radził sobie doskonale, szczególnie w zimie. Niestety, nie polubił krakowskiej jesieni. Wydarzył się drobny incydent, pierdółka, ot co. Delikatne zderzenie rury wydechowej z krawężnikiem. Bzdurka. A, że przy okazji zapaliła się kontrolka akumulatora? Który zmęczony całodniowym szkoleniem kierowca zważałby na takie drobiazgi? Wjechałem na autostradę w kierunku Katowic. Była ponura, dżdżysta noc... 20 kilometrów za krakowskimi bramkami Maluch zgasł. Dosłownie, gdyż zgasły mu wszystkie światła. Czytelnicy, którzy znają autostradę A4 w tamtym miejscu doskonale wiedzą, że jest moment, w którym pojawia się dość nieprzyjemny łuk na wiadukcie. W tym właśnie miejscu Maluch postanowił udać się na odpoczynek. Dobrze, że odpowiednio dużo ważę, dzięki czemu stanowiłem niezbędny balast dla mojego wozu w momentach, gdy przejeżdżające samochody zsuwały mojego ociemniałego Malucha w stronę barierek wiaduktu. Laweta kosztowała mnie dokładnie 125 procent wartości Malucha. A co, ma się ten gest, nie?
Wniosek? Prawidłowe odpowiedzi w testach na prawo jazdy mogą mieć swoje uzasadnienie w praktyce: po zapaleniu się kontrolki akumulatora należy natychmiast przerwać jazdę.

Mamo, to ręczny, a nie dwójka!


Wraz z partnerką nabyliśmy czerwonego Malucha. Był rok 2003. Jako, że nie miałem prawa jazdy, a musiałem jechać do pracy oddalonej o 150 km, moja mama zaoferowała się mnie zawieźć. Należy nadmienić, że ostatnie doświadczenie mojej mamy jako kierowcy pochodzi z 1980 roku kiedy to dojechała z Lublina do Katowic na zaciągniętym hamulcu ręcznym. Samochód męczył się podczas jazdy, jednak mama przypisała to nadmiernemu obciążeniu - w końcu była w ósmym miesiącu ciąży. Jazda do pracy z mamą okazała się być  czynnością niezwykle angażującą poznawczo. Otóż, przy każdej próbie redukcji biegów, mama omyłkowo chwytała za dźwignię hamulca ręcznego i z gracją usiłowała zredukować bieg do dwójki. W chwilach grozy (czyli za każdym razem gdy redukowała biegi) mama puszczała kierownicę i krzyczała. Do pracy przyjechałem bardzo zmęczony. W trzy tygodnie zdobyłem prawo jazdy. Żeby była jasność: zdobyłem czyli zdałem egzamin.

Niewysoki kontra duży

Mam ogromnego kuzyna. 130 kg wagi, potężny chłop. Jeździ Chryslerem 300c. Dla niewtajemniczonych: to taki ogromny samochód. W sam raz dla ogromnego faceta. Ja, niestety, do ogromnych nie należę, przynajmniej na pewno nie na wysokość;) 
Pewnego razu oglądam ogromny samochód ogromnego kuzyna i wzdycham: "To jest auto moich marzeń, kiedyś sobie takie kupię.". Mój kuzyn z niepokojem na twarzy: "Bruno,  jak sobie to wyobrażasz? Będziesz jechał nim autostradą, a kierowcy mijając cię będą dzwonić na policję informując, że widzą samochód jadący bez kierowcy?". Duzi kuzyni to świnie.

Samochody, które raniłem bezczelnie

Jako dziecko nie interesowałem się specjalnie samochodami. Otrzymałem prawo jazdy dość późno, w pięć lat po ukończeniu kursu. Wcześniej nie chciałem podejść do egzaminu, gdyż miałem uraz po jazdach z instruktorem, który chwytał mnie za kolano podczas gdy zmieniałem biegi.

1. Moje najwcześniejsze wspomnienie dotyczące samochodów wiąże się z ciotką Maryną i jej Maluchem. Miałem siedem lat. Ciotka uczyła mnie jeździć autem. I palić papierosy (w tymże aucie). Staliśmy pod katedrą w Gliwicach. Chciałem wypróbować odpalanie auta poprzez włączanie magicznego przycisku na desce rozdzielczej. Udało się. Maluch zawył i z impetem uderzył w barierkę pod plebanią. Ciotka zawyła i uciekliśmy z miejsca zbrodni.

2. Magda, którą znam od 27 lat była moja pierwszą przyjaciółką, która już w latach licealnych posiadała własny pojazd. Maluch Magdy był miejscem spotkań na szczycie, po imprezowym transportem i przede wszystkim palarnią dla zagubionych zimową porą. Obiłem go dwukrotnie. Dwa razy w ten sam sposób (podobno nie uczę się na błędach). Jak obija się Malucha? Należy podczas manewru wysiadania uderzyć z impetem drzwiami na oścież. Przede wszystkim trzeba pamiętać by Maluch stał obok metalowej barierki lub był zaparkowany przy innym aucie, najlepiej nowy z lakierem metalik. Doświadczenia w tym zakresie mam bogate. Jedno zakończyło się uszkodzeniem nowego ogrodzenia przy osiedlowym TBS - ie. Drugie uszkodzeniem nowiutkiego Punciaka na parkingu, a następnie uszkodzeniem ciała jego kierowcy... Kierowca wpadł w szał na widok rysy na Punciaku, przez co nie mogliśmy porozumieć się werbalnie. Na szczęście przyjechała policja,zarządzając, że mam zapłacić za malowanie drzwi Punciaka, co też uczyniłem, mocno uszczuplając swój studencki budżet.

PS. Magda pojawi się jeszcze przy okazji moich późniejszych przygód motoryzacyjnych...


piątek, 2 września 2011

Pierwszy post

Stało się... Podjąłem odważną decyzję o opublikowaniu historii, który przytrafiają mi się niemal każdego tygodnia. Zrobiłem to w trosce o swoje zdrowie psychiczne, a także wiedziony wielkim szacunkiem do moich przyjaciół, a co za tym idzie, pragnąc odciążyć ich od regularnego wysłuchiwania historii prawdziwych, których jestem epicentrum.

Blog ten (życzeniowo) zaspokoi moje palące potrzeby:
1. egocentryzmu (opowiadania o sobie),
2. powtarzania trzy razy (podobno słuchowcy muszą powtórzyć każdą historię co najmniej trzykrotnie),
3. wsparcia społecznego (liczni Komentujący zapewniający, że nie tylko mi przytrafiają się dziwadła),
4. racjonalizacji uzależnienia sieciowego (w końcu będę miał odpowiedź na pytanie: "Co tam znowu klikasz?").
O innych potrzebach na razie nie pamiętam. W razie potrzeby (sic!), dopiszę.