Nadeszła wiosna i po długich awanturach ekipa, która obiecywała zbudować mi nową łazienkę i kuchnię pojawiła się na placu boju. Po sześciu miesiącach z ubikacją zamontowaną tuż przy kuchence gazowej w tymczasowej kuchni oraz bez prysznica (kąpiele w pracy były nawet przyjemne) miałem doczekać się łazienki. Robota na budowie ruszyła pełną parą: wykopywanie rowów pod fundamenty, zbrojenia poszły gładko. Przyszedł dzień wylewania ławy (dla niewtajemniczonych: wlewania betonu do dziury w ziemi). Pamiętam, że był to Wielki Piątek (jak widać moja determinacja sięgała zenitu). Byłem wtedy w pracy, w Krakowie. Wieczorem, po przyjeździe do domu, otrzymałem szokującą wiadomość. Ale po kolei...
Poranek wielkopostny stał się tłem niezwykłych wydarzeń na moim ogrodzie. Z pewnością Abonamenciarze (sąsiedzi z bloków, którzy obserwują przez okna moje sukcesy i porażki w kwestii remontów i nie tylko) mieli nie lada widowisko, które zresztą trwało przez cały dzień, co można spokojnie porównać do transmisji drastycznych wydarzeń na żywo w programie Big Brother. Do rzeczy... Rano przyjechała betoniarka, pospolicie zwana gruszką. Wjechała na posesję z zamiarem wylania sześciu metrów sześciennych betonu do dziury w ziemi. Niestety, nie udało jej się zrealizować tego planu. Ba! Nie dojechała nawet do dziury, gdyż w połowie drogi dokumentnie wkopała się w świeżą, miękką ziemię tuż przed gankiem domu. Zapytacie któż tak wybitnie użyźnił ziemię? Jak to kto? Koparka, która wykopywała dziurę pod fundamenty. Warto również dodać, że chwilkę, chwilunię wcześniej mieliśmy w Polsce solidne roztopy. Tymczasem betoniarka, w rozpaczliwej próbie wyrwania się ze szponów błota, dysząc i skomląc (co uwiecznili życzliwi sąsiedzi za pomocą wideotelefonu) przechyliła się niebezpiecznie w stronę domu. Panowie z ekipy remontowej uruchomili orzeszki znajdujące się w ich sympatycznych czaszkach i zadzwonili po pomoc. W odsieczy nadjechała ciężarówka, która podobnie jak betoniarka wkopała się w błoto i ugrzęzła przy wjeździe na moją posesję. Orzeszkowi właściciele nie zaprzestali prób wzywania pomocy i zawezwawszy większą ciężarówkę z innej budowy, uratowali mój lichy domek przed zmiażdżeniem przez betoniarkopotwory. W międzyczasie majster podjął decyzję o wypożyczeniu pompy z wysięgnikiem, która mogłaby wyrzuciwszy beton na wysokość kilku metrów pokonać aż trzydzieści metrów odległości pomiędzy ogrodzeniem o docelową dziurą. Jak pomyślał, tak zrobił. Wyrzutnia cementowa podjechała do mojej posesji od tylnej strony ("od tyłu" brzmi dziwnie) i podjęła bohaterską próbę wrzucenia betonu do celu. Niestety, okazało się, że odległość jest zbyt duża i cała akcja zakończyła się niepowodzeniem.
Kierowca betoniarki poirytowany faktem przebywania od dziesięciu godzin z gruchą pełną betonu postanowił ulżyć sobie i wspomnianemu urządzeniu. Jak sądzisz, Drogi Czytelniku: co zrobił ów szofer? Tak, to, co przemknęło przez Twoją głowę, urzeczywistniło się w postaci sześciu metrów sześciennych betonu wylanych na środku jezdni, przy mojej posesji. Wylał i odjechał. Dostarczył beton pod wskazany adres... Abonamenciarze zawyli z zachwytu i w popłochu wbiegli ze swoich balkonów (z których tłumnie nagrywali całą akcję) prosto do mieszkań by móc zadzwonić na Straż Miejską. Niezawodni strażnicy pojawili się na miejscu zdarzenia, wysłuchali opowieści osób zaangażowanych w całą zabawę. Pokiwali głowami, spisali moje namiary i uprzejmie poinformowali, że beton ma zniknąć do wielkanocnego poniedziałku, pod groźbą straszliwej kary. Warto dodać, że podczas manewru ciężarówkami została złamana latarnia uliczna, a podczas machania wysięgnikiem zerwano kable z linii telefonicznej do sąsiadów.
Przyszedł sobotni poranek. Obudziłem się wcześnie rano i zadzwoniłem do mojego przyjaciela Kaspra z prośbą o pomoc. Na szczęście Kasper przyjechał na Śląsk w świąteczne odwiedziny do swoich rodziców. Zorganizowałem Mu niezapomnianą Wielką Sobotę. Od samego rana, w pocie czoła i z przekleństwem na ustach rozbijaliśmy kilofami zastygły już beton i przewoziliśmy go taczkami na drugą stronę posesji by utwardzić dojazd i umożliwić pieszym dojście do domu. Pracowaliśmy bez przerwy. Miejsce zrzucenia betonu (patrz: środek jezdni) leżało na trasie spacerowej odświętnie ubranych wiernych zmierzających do kościoła ze święconką. Najdziwniejsze, co zapamiętałem z tej historii to zachowania ludzi, którzy zatrzymywali się przy nas i pouczali, że nie powinniśmy byli zrzucać tutaj betonu. Niektórzy wyrażali swoje niezadowolenie w mniej wybredny sposób, doprowadzając nas do zdumienia. Zapytałem kilku czy naprawdę uważają, że sam zgotowałem sobie taką świąteczną rozrywkę. Odpowiedzi nie otrzymałem do dziś. Do dziś także nie rozumiem jak to się stało, że nie byliśmy z Kasprem gwiazdami Internetu.
Spotykamy się z Kasprem w każde święta od dwudziestu lat. Żadnych innych nie wspominamy...
w krzywym zwierciadle
ten blog jest odreagowaniem historii prawdziwych autora.
poniedziałek, 17 marca 2014
środa, 9 stycznia 2013
Pranie tapicerki zimą
W zimie cierpimy z powodu suchości w gardle. Ogrzewanie w pracy, dmuchawa w ciepłym powietrzem w samochodzie potrafią zniechęcić do podróżowania. Jak walczyć z uczuciem suchości w drogach oddechowych? To proste: należy nawilżać samochód, tak jak robimy to z pomieszczeniami biurowymi. Dzisiaj nieświadomie odkryłem jeden z najprostszych sposobów.
Jak to zrobić by tapicerkę nowego samochodu utrzymać w stanie pożądanej wilgotności? Należy udać się na wieczorne zakupy do pobliskiego Tesco, a następnie po powrocie do domu otworzyć szybę w swoim nowym, pięknym samochodzie. Oczywiście jeśli nie mieszkamy koło Tesco, możemy wybrać się na przykład do Reala. Ważne, abyśmy byli zaabsorbowani wynoszeniem tysiąca ciężkich pakunków ze sprawunkami. Samochód zostawiamy na podwórku, ustawiamy go tak, aby uniknąć wszelkiego zagrożenia zadaszeniem auta. Powinno ono stać na wolnym powietrzu, by dostęp do dobrodziejstw płynących i sypiących się z nieba był nieograniczony. Trzeba pamiętać o tym, że powyższa instrukcja koniecznie musi być wykonana w zimie. Niezbędna będzie również odpowiednia aura, prószący śnieg i lekki wiaterek, który zagwarantuje wpadanie śniegu do kabiny pod właściwym kątem. Zostawiamy samochód na całą noc z otwartą szybą. Pamiętajmy by o poranku nie zamykać szyby - zaczekajmy do godzin popołudniowych, aby słońce zdążyło stopić śnieg, który napadał do kabiny. Tylko to zagwarantuje nam odpowiednią wilgotność tapicerki i dywaników. Polecam!
Jak to zrobić by tapicerkę nowego samochodu utrzymać w stanie pożądanej wilgotności? Należy udać się na wieczorne zakupy do pobliskiego Tesco, a następnie po powrocie do domu otworzyć szybę w swoim nowym, pięknym samochodzie. Oczywiście jeśli nie mieszkamy koło Tesco, możemy wybrać się na przykład do Reala. Ważne, abyśmy byli zaabsorbowani wynoszeniem tysiąca ciężkich pakunków ze sprawunkami. Samochód zostawiamy na podwórku, ustawiamy go tak, aby uniknąć wszelkiego zagrożenia zadaszeniem auta. Powinno ono stać na wolnym powietrzu, by dostęp do dobrodziejstw płynących i sypiących się z nieba był nieograniczony. Trzeba pamiętać o tym, że powyższa instrukcja koniecznie musi być wykonana w zimie. Niezbędna będzie również odpowiednia aura, prószący śnieg i lekki wiaterek, który zagwarantuje wpadanie śniegu do kabiny pod właściwym kątem. Zostawiamy samochód na całą noc z otwartą szybą. Pamiętajmy by o poranku nie zamykać szyby - zaczekajmy do godzin popołudniowych, aby słońce zdążyło stopić śnieg, który napadał do kabiny. Tylko to zagwarantuje nam odpowiednią wilgotność tapicerki i dywaników. Polecam!
poniedziałek, 26 marca 2012
Striptease na parkingu czyli jak piętnastolatka odmówiła mi posłuszeństwa.
Mój samochód mieszka od miesiąca u obcych mężczyzn. Astra jest wyjątkowo niewierna, ciągle zmienia mechaników i żadnemu nie daje się poznać. Na szczęście posiadam przyjaciół, a oni posiadają inne Astry. Podczas, gdy moja Astra nocuje u mechanika, ja wożę się Astrą piętnastolatką, pożyczoną od Mag. Mag, wielbicielka moich zdarzeń motoryzacyjnych, przekonywała mnie ostatnio, że powinienem porzucić mój samochód i kupić Jej, starszy, ale nigdy nie odmawiający posłuszeństwa. Historia, którą opiszę dowodzi, że nie od samochodu a od kierowcy zależą moje perypetie. Wczoraj było tak...
Widząc wskazówkę termometru szaleńczo pędzącą poniżej zera ku nieskończoności, postanowiłem przygotować silnik do dłuższej podróży. Po otwarciu drzwi samochodu zastałem w środku, na przedniej szybie skorupę lodu. Uruchomiłem silnik i zadowolony odczekałem aż lód na szybie rozpuści się dzięki zbawiennemu działaniu dmuchawy. Po kilkunastu minutach odkryłem, że nie działa ogrzewanie, a temperatura w samochodzie wynosi minus szesnaście stopni. Nie zniechęcając się rozpocząłem drapanie szyby. Po około pół godzinie uzyskałem upragniony efekt - na wysokości oczu kierowcy powstało okienko o średnicy nastu centymetrów, przez które mogłem w niepełnej perspektywie oglądać szosę. Zadowolony z siebie zamierzałem wskoczyć do auta i przegnać je po okolicy w nadziei, że dmuchawa poruszona prędkością obudzi się do życia. Obchodząc samochód dookoła ujrzałem kompletnego flaka w tylnej oponie. Flak to żaden problem - w ciągu chwili dzierżyłem w dłoni pożyczoną pompkę do opon. Niestety, pompka w obliczu mrozu, a może zwykłej pompkowej złośliwości odmówiła posłuszeństwa. Pozostała mi jedynie zmiana opony. Ruszyłem w kierunku bagażnika, jednak okazało się, że zamek zamarzł na dobre i mogę zapomnieć o wyjęciu koła zapasowego. Nie ukrywam, że ucieszyło mnie to, głównie ze względu na stan podwozia Astry (znając moje szczęście, pewnie migiem zaliczyłbym wgniecenie rdzy przez lewarek). Postanowiłem udać się na pobliską stację benzynową, która leży trzy kilometry od miejsca postoju rzeczonej Astry. Tak też zrobiłem. Jazda na feldze po lodzie okazała się całkiem przyjemna i wydawałoby się - nieszkodliwa. Pędziłem z prędkością dwadzieścia na godzinę, nos prawie przymarzł mi do przedniej szyby podczas gdy próbowałem cokolwiek zobaczyć przez moje małe okienko w lodowym passe-partout. Nie ukrywam, że lękiem napawała mnie myśl o spotkaniu z policją. Cóż innego jednak mogłoby mi się przytrafić? Na odcinku wspomnianych trzech kilometrów wydarzył się wypadek samochodowy - miejsce stłuczki otoczone przez policjantów i strażaków i w środku ja w lodowym samochodzie podróżujący na feldze. Zdumienie w oczach policjanta i nerwowy gest strażaka (potraktował mój posuwający się w żółwim tempie pojazd jak natrętną muchę) zachęciły mnie do dalszej podróży. Bez zatrzymywania samochodu, doczołgałem się do stacji. A raczej ja i lodowa piętnastoletnia Astra. A na stacji - kompresor nieczynny. Oczywiście, cóż innego spodziewałem się tam zastać?? Na szczęście nieopodal jest inna stacja. Wystarczy przejechać kilometr pod górkę. Phi... Udało się. I co? Nie uwierzysz Drogi Czytelniku. Drugi kompresor nieczynny! Najbliższa stacja znajdowała się po drugiej stronie drogi, jednak musiałbym dojechać do sąsiedniego miasta by móc zawrócić na drodze. Poddałem się. Muszę zmienić oponę, pomyślałem. Jak już wspomniałem, nie było możliwości otwarcia bagażnika. Na szczęście model typu kombi pozwala dostać się do bagażnika od środka samochodu - wystarczy złożyć kanapę. Kanapa dwudzielna zbratała się z bagażnikiem i pozwoliła uchylić jedynie część oparcia. Wcisnąłem się do bagażnika i tam dopiero uświadomiłem sobie, że przewożę w nim połowę zawartości garażu, w tym opony do innego samochodu. Wypakowałem elegancko zawartość bagażnika i wlazłem do środka. A tu klapa! I to dosłownie klapa! Koło zapasowe ukryte pod klapą, metalowym włazem w podłodze bagażnika. I to otwierającym się w w stronę kanapy. Trudno mi to opisać, generalnie chodzi o to, że konstruktorzy nie przewidzieli takiej sytuacji, w której kierowca postanawia wyjmować oponę zapasową siedząc w bagażniku przy zamkniętych tylnych drzwiach samochodu (a podobno Niemcy mają zmysł praktyczny!). Dokonałem niemożliwego - wciągnąłem brzuch, zaparłem się nogami o fotel kierowcy i przecisnąłem się w stronę otworu w podłodze bagażnika (przy uniesionej klapie). Efekt był katastrofalny w skutkach - znajdowałem się w bagażniku, z którego nie było wyjścia. Drzwi zablokowane z jednej strony, pionowo uniesiona klapa z drugiej strony - tworząca metalową ścianę, z dwóch pozostałych stron boczne nieotwierające się okna samochodu. Wyciągam telefon by zadzwonić po pomoc. Najprawdopodobniej z powodu mrozu bateria padła. Siedzę w mrozie i zastanawiam się: co ja do cholery tutaj robię? Kolejna absurdalna sytuacja, w którą wpakowałem się na swoje życzenie. Samochód stoi na poboczu, jest ciemno i zimno. Nie miałbym nawet czym wybić szyby bo wszystkie przedmioty wypakowałem z auta. Próby wydostania się nie przynoszą skutku. Wiecie jak to jest: łatwiej włożyć głowę między kraty, ale strasznie ciężko ją wyciągnąć, nagle staje się większa, uszy przeszkadzają...
Czas na podjęcie męskiej decyzji. Temperatura na zewnątrz spadła do około minus dwudziestu. W samochodzie jest może z dwa stopnie więcej (drzwi otwarte na oścież). Zacząłem się rozbierać. Zdjąłem kurtkę, bluzę, koszulę... Wciągnąłem brzuch i powoli, z pełną determinacją, na wydechu - oswobodziłem się z pułapki! Półnagi, ale wolny i szczęśliwy. Polecam każdemu sprawdzenie jakie to przyjemne uczucie.
Co wydarzyło się później? Klucz do kół nie pasował, trzeba było jechać pompować oponę na inna stację, zatankowałem paliwo nie z tego dystrybutora co trzeba... A to wszystko w ciągu kilku godzin. Nic to w porównaniu z faktem, że byłem wolny!
Publikuję posta w marcu, mimo, że w treści istnieje informacja, że zdarzenie miało miejsce w bardzo niskich temperaturach - post napisany w lutym 2012, jednak nie opublikowany wcześniej. HOWGH!
Widząc wskazówkę termometru szaleńczo pędzącą poniżej zera ku nieskończoności, postanowiłem przygotować silnik do dłuższej podróży. Po otwarciu drzwi samochodu zastałem w środku, na przedniej szybie skorupę lodu. Uruchomiłem silnik i zadowolony odczekałem aż lód na szybie rozpuści się dzięki zbawiennemu działaniu dmuchawy. Po kilkunastu minutach odkryłem, że nie działa ogrzewanie, a temperatura w samochodzie wynosi minus szesnaście stopni. Nie zniechęcając się rozpocząłem drapanie szyby. Po około pół godzinie uzyskałem upragniony efekt - na wysokości oczu kierowcy powstało okienko o średnicy nastu centymetrów, przez które mogłem w niepełnej perspektywie oglądać szosę. Zadowolony z siebie zamierzałem wskoczyć do auta i przegnać je po okolicy w nadziei, że dmuchawa poruszona prędkością obudzi się do życia. Obchodząc samochód dookoła ujrzałem kompletnego flaka w tylnej oponie. Flak to żaden problem - w ciągu chwili dzierżyłem w dłoni pożyczoną pompkę do opon. Niestety, pompka w obliczu mrozu, a może zwykłej pompkowej złośliwości odmówiła posłuszeństwa. Pozostała mi jedynie zmiana opony. Ruszyłem w kierunku bagażnika, jednak okazało się, że zamek zamarzł na dobre i mogę zapomnieć o wyjęciu koła zapasowego. Nie ukrywam, że ucieszyło mnie to, głównie ze względu na stan podwozia Astry (znając moje szczęście, pewnie migiem zaliczyłbym wgniecenie rdzy przez lewarek). Postanowiłem udać się na pobliską stację benzynową, która leży trzy kilometry od miejsca postoju rzeczonej Astry. Tak też zrobiłem. Jazda na feldze po lodzie okazała się całkiem przyjemna i wydawałoby się - nieszkodliwa. Pędziłem z prędkością dwadzieścia na godzinę, nos prawie przymarzł mi do przedniej szyby podczas gdy próbowałem cokolwiek zobaczyć przez moje małe okienko w lodowym passe-partout. Nie ukrywam, że lękiem napawała mnie myśl o spotkaniu z policją. Cóż innego jednak mogłoby mi się przytrafić? Na odcinku wspomnianych trzech kilometrów wydarzył się wypadek samochodowy - miejsce stłuczki otoczone przez policjantów i strażaków i w środku ja w lodowym samochodzie podróżujący na feldze. Zdumienie w oczach policjanta i nerwowy gest strażaka (potraktował mój posuwający się w żółwim tempie pojazd jak natrętną muchę) zachęciły mnie do dalszej podróży. Bez zatrzymywania samochodu, doczołgałem się do stacji. A raczej ja i lodowa piętnastoletnia Astra. A na stacji - kompresor nieczynny. Oczywiście, cóż innego spodziewałem się tam zastać?? Na szczęście nieopodal jest inna stacja. Wystarczy przejechać kilometr pod górkę. Phi... Udało się. I co? Nie uwierzysz Drogi Czytelniku. Drugi kompresor nieczynny! Najbliższa stacja znajdowała się po drugiej stronie drogi, jednak musiałbym dojechać do sąsiedniego miasta by móc zawrócić na drodze. Poddałem się. Muszę zmienić oponę, pomyślałem. Jak już wspomniałem, nie było możliwości otwarcia bagażnika. Na szczęście model typu kombi pozwala dostać się do bagażnika od środka samochodu - wystarczy złożyć kanapę. Kanapa dwudzielna zbratała się z bagażnikiem i pozwoliła uchylić jedynie część oparcia. Wcisnąłem się do bagażnika i tam dopiero uświadomiłem sobie, że przewożę w nim połowę zawartości garażu, w tym opony do innego samochodu. Wypakowałem elegancko zawartość bagażnika i wlazłem do środka. A tu klapa! I to dosłownie klapa! Koło zapasowe ukryte pod klapą, metalowym włazem w podłodze bagażnika. I to otwierającym się w w stronę kanapy. Trudno mi to opisać, generalnie chodzi o to, że konstruktorzy nie przewidzieli takiej sytuacji, w której kierowca postanawia wyjmować oponę zapasową siedząc w bagażniku przy zamkniętych tylnych drzwiach samochodu (a podobno Niemcy mają zmysł praktyczny!). Dokonałem niemożliwego - wciągnąłem brzuch, zaparłem się nogami o fotel kierowcy i przecisnąłem się w stronę otworu w podłodze bagażnika (przy uniesionej klapie). Efekt był katastrofalny w skutkach - znajdowałem się w bagażniku, z którego nie było wyjścia. Drzwi zablokowane z jednej strony, pionowo uniesiona klapa z drugiej strony - tworząca metalową ścianę, z dwóch pozostałych stron boczne nieotwierające się okna samochodu. Wyciągam telefon by zadzwonić po pomoc. Najprawdopodobniej z powodu mrozu bateria padła. Siedzę w mrozie i zastanawiam się: co ja do cholery tutaj robię? Kolejna absurdalna sytuacja, w którą wpakowałem się na swoje życzenie. Samochód stoi na poboczu, jest ciemno i zimno. Nie miałbym nawet czym wybić szyby bo wszystkie przedmioty wypakowałem z auta. Próby wydostania się nie przynoszą skutku. Wiecie jak to jest: łatwiej włożyć głowę między kraty, ale strasznie ciężko ją wyciągnąć, nagle staje się większa, uszy przeszkadzają...
Czas na podjęcie męskiej decyzji. Temperatura na zewnątrz spadła do około minus dwudziestu. W samochodzie jest może z dwa stopnie więcej (drzwi otwarte na oścież). Zacząłem się rozbierać. Zdjąłem kurtkę, bluzę, koszulę... Wciągnąłem brzuch i powoli, z pełną determinacją, na wydechu - oswobodziłem się z pułapki! Półnagi, ale wolny i szczęśliwy. Polecam każdemu sprawdzenie jakie to przyjemne uczucie.
Co wydarzyło się później? Klucz do kół nie pasował, trzeba było jechać pompować oponę na inna stację, zatankowałem paliwo nie z tego dystrybutora co trzeba... A to wszystko w ciągu kilku godzin. Nic to w porównaniu z faktem, że byłem wolny!
Publikuję posta w marcu, mimo, że w treści istnieje informacja, że zdarzenie miało miejsce w bardzo niskich temperaturach - post napisany w lutym 2012, jednak nie opublikowany wcześniej. HOWGH!
niedziela, 27 listopada 2011
Grzejnik z pizzy
Pewnego razu, gdy byłem młodym człowiekiem wybrałem się zimowym wieczorem do pizzerii. Pizza na wynos, pizzeria blisko domu, jakieś 10 minut drogi pieszo. Na dworze minus piętnaście stopni, toteż zaopatrzyłem się w ciepłą kurtkę puchową. Odpowiednio przygotowany ruszyłem po pizzę. Zakupiłem dwie sztuki (a co!) i wyruszyłem w podróż powrotną. Zapomniawszy o rękawiczkach, odczułem intensywny chłód na skórze dłoni. I wtedy właśnie doznałem olśnienia: przecież nie muszę nieść pizzy w rękach! Wystarczy włożyć ją pod kurtkę. Nie zastanawiając się długo włożyłem obie pizze pod kurtkę, którą szczelnie zapiąłem. Dlaczego wcześniej kupując pizzę nie wpadłem na ten doskonały pomysł? Idąc ulicami mojego miasta wyliczałem w myślach zalety takiego rozwiązania:
- nie marzną mi dłonie,
- pizza nie stygnie,
- czuję doskonałe ciepło rozchodzące się po moim brzuchu, aż do szyi i podbrzusza, niemal okalające pas barkowy i lędźwie,
- wspaniały zapach kolacji łaskocze moje zmysły...
Mmm, idealny sposób na przenoszenie pizzy zimą:) Należy jedynie pamiętać by pudełko z pizzą dokładnie przylegało do brzucha i było ustawione w idealnym pionie.
Po powrocie do domu i otwarciu pudełka odkryłem jedyny, jakże istotny mankament tej formy transportu: cały ser spłynął, zgodnie z siłą grawitacji pociągając ze sobą wszystkie składniki pizzy oprócz ciasta.
Grunt to pragmatyzm i kreatywność... A pizzę przecież można jeść i łyżeczką. Zdrapywanie składników z pudełka też nie jest takie złe.
- nie marzną mi dłonie,
- pizza nie stygnie,
- czuję doskonałe ciepło rozchodzące się po moim brzuchu, aż do szyi i podbrzusza, niemal okalające pas barkowy i lędźwie,
- wspaniały zapach kolacji łaskocze moje zmysły...
Mmm, idealny sposób na przenoszenie pizzy zimą:) Należy jedynie pamiętać by pudełko z pizzą dokładnie przylegało do brzucha i było ustawione w idealnym pionie.
Po powrocie do domu i otwarciu pudełka odkryłem jedyny, jakże istotny mankament tej formy transportu: cały ser spłynął, zgodnie z siłą grawitacji pociągając ze sobą wszystkie składniki pizzy oprócz ciasta.
Grunt to pragmatyzm i kreatywność... A pizzę przecież można jeść i łyżeczką. Zdrapywanie składników z pudełka też nie jest takie złe.
Subskrybuj:
Posty (Atom)