Nadeszła wiosna i po długich awanturach ekipa, która obiecywała zbudować mi nową łazienkę i kuchnię pojawiła się na placu boju. Po sześciu miesiącach z ubikacją zamontowaną tuż przy kuchence gazowej w tymczasowej kuchni oraz bez prysznica (kąpiele w pracy były nawet przyjemne) miałem doczekać się łazienki. Robota na budowie ruszyła pełną parą: wykopywanie rowów pod fundamenty, zbrojenia poszły gładko. Przyszedł dzień wylewania ławy (dla niewtajemniczonych: wlewania betonu do dziury w ziemi). Pamiętam, że był to Wielki Piątek (jak widać moja determinacja sięgała zenitu). Byłem wtedy w pracy, w Krakowie. Wieczorem, po przyjeździe do domu, otrzymałem szokującą wiadomość. Ale po kolei...
Poranek wielkopostny stał się tłem niezwykłych wydarzeń na moim ogrodzie. Z pewnością Abonamenciarze (sąsiedzi z bloków, którzy obserwują przez okna moje sukcesy i porażki w kwestii remontów i nie tylko) mieli nie lada widowisko, które zresztą trwało przez cały dzień, co można spokojnie porównać do transmisji drastycznych wydarzeń na żywo w programie Big Brother. Do rzeczy... Rano przyjechała betoniarka, pospolicie zwana gruszką. Wjechała na posesję z zamiarem wylania sześciu metrów sześciennych betonu do dziury w ziemi. Niestety, nie udało jej się zrealizować tego planu. Ba! Nie dojechała nawet do dziury, gdyż w połowie drogi dokumentnie wkopała się w świeżą, miękką ziemię tuż przed gankiem domu. Zapytacie któż tak wybitnie użyźnił ziemię? Jak to kto? Koparka, która wykopywała dziurę pod fundamenty. Warto również dodać, że chwilkę, chwilunię wcześniej mieliśmy w Polsce solidne roztopy. Tymczasem betoniarka, w rozpaczliwej próbie wyrwania się ze szponów błota, dysząc i skomląc (co uwiecznili życzliwi sąsiedzi za pomocą wideotelefonu) przechyliła się niebezpiecznie w stronę domu. Panowie z ekipy remontowej uruchomili orzeszki znajdujące się w ich sympatycznych czaszkach i zadzwonili po pomoc. W odsieczy nadjechała ciężarówka, która podobnie jak betoniarka wkopała się w błoto i ugrzęzła przy wjeździe na moją posesję. Orzeszkowi właściciele nie zaprzestali prób wzywania pomocy i zawezwawszy większą ciężarówkę z innej budowy, uratowali mój lichy domek przed zmiażdżeniem przez betoniarkopotwory. W międzyczasie majster podjął decyzję o wypożyczeniu pompy z wysięgnikiem, która mogłaby wyrzuciwszy beton na wysokość kilku metrów pokonać aż trzydzieści metrów odległości pomiędzy ogrodzeniem o docelową dziurą. Jak pomyślał, tak zrobił. Wyrzutnia cementowa podjechała do mojej posesji od tylnej strony ("od tyłu" brzmi dziwnie) i podjęła bohaterską próbę wrzucenia betonu do celu. Niestety, okazało się, że odległość jest zbyt duża i cała akcja zakończyła się niepowodzeniem.
Kierowca betoniarki poirytowany faktem przebywania od dziesięciu godzin z gruchą pełną betonu postanowił ulżyć sobie i wspomnianemu urządzeniu. Jak sądzisz, Drogi Czytelniku: co zrobił ów szofer? Tak, to, co przemknęło przez Twoją głowę, urzeczywistniło się w postaci sześciu metrów sześciennych betonu wylanych na środku jezdni, przy mojej posesji. Wylał i odjechał. Dostarczył beton pod wskazany adres... Abonamenciarze zawyli z zachwytu i w popłochu wbiegli ze swoich balkonów (z których tłumnie nagrywali całą akcję) prosto do mieszkań by móc zadzwonić na Straż Miejską. Niezawodni strażnicy pojawili się na miejscu zdarzenia, wysłuchali opowieści osób zaangażowanych w całą zabawę. Pokiwali głowami, spisali moje namiary i uprzejmie poinformowali, że beton ma zniknąć do wielkanocnego poniedziałku, pod groźbą straszliwej kary. Warto dodać, że podczas manewru ciężarówkami została złamana latarnia uliczna, a podczas machania wysięgnikiem zerwano kable z linii telefonicznej do sąsiadów.
Przyszedł sobotni poranek. Obudziłem się wcześnie rano i zadzwoniłem do mojego przyjaciela Kaspra z prośbą o pomoc. Na szczęście Kasper przyjechał na Śląsk w świąteczne odwiedziny do swoich rodziców. Zorganizowałem Mu niezapomnianą Wielką Sobotę. Od samego rana, w pocie czoła i z przekleństwem na ustach rozbijaliśmy kilofami zastygły już beton i przewoziliśmy go taczkami na drugą stronę posesji by utwardzić dojazd i umożliwić pieszym dojście do domu. Pracowaliśmy bez przerwy. Miejsce zrzucenia betonu (patrz: środek jezdni) leżało na trasie spacerowej odświętnie ubranych wiernych zmierzających do kościoła ze święconką. Najdziwniejsze, co zapamiętałem z tej historii to zachowania ludzi, którzy zatrzymywali się przy nas i pouczali, że nie powinniśmy byli zrzucać tutaj betonu. Niektórzy wyrażali swoje niezadowolenie w mniej wybredny sposób, doprowadzając nas do zdumienia. Zapytałem kilku czy naprawdę uważają, że sam zgotowałem sobie taką świąteczną rozrywkę. Odpowiedzi nie otrzymałem do dziś. Do dziś także nie rozumiem jak to się stało, że nie byliśmy z Kasprem gwiazdami Internetu.
Spotykamy się z Kasprem w każde święta od dwudziestu lat. Żadnych innych nie wspominamy...